czwartek, 10 marca 2011

O twórczości cz.2


            Jak już wspomniałem w części pierwszej niniejszego rozważania o twórczości – chciałbym posiąść taką umiejętność w języku przekazu myśli twórczych (zwłaszcza w poezji), by rozumiał mnie czytelnik powszechny. To mi się bowiem wydaje sukcesem: być czytanym przez osoby uwrażliwione na poetyckie piękno wiersza. Jednakże wcale to nie jest takie proste… Czy pisząc, niejako dla plebsu,  można się obracać w kręgu prawdziwej literackiej sztuki? Czy sztuka koniecznie musi się ocierać o salony? Albo: Czy twórca koniecznie musi być utytułowanym, najlepiej dyplomowanym mistrzem? Czy wszystko, co pochodzi, w tym przypadku spod pióra takiego twórcy, ma prawo nosić znamiona artyzmu, a twórczość mistrzów bez dyplomów już nie? Potrzebna jest zatem swoista cenzura (raczej może ocena), dzięki której coś jest uznane za wartościowe, czy raczej ocenić to powinien Czytelnik? To pytania, na które nie łatwo jest odpowiedzieć, zwłaszcza że dziś mamy tyle obecnych – powiedziałbym językiem sztuki – instalacji twórczych; w równym stopniu i promowanych i wyklinanych.
            Aby być rozumianym, posłużę się kilkoma przykładami z zakresu sztuki tworzenia, może w nieco innym kierunku niż pisarstwo, ale ściśle związanymi z meritum sprawy. Ostatnio wybuchł pewien upubliczniony skandalik w świecie aktorskim. Otóż dwóm bliźniakom znakomicie grającym swoje role w jednym z najlepszych polskich seriali, środowisko „prawidłowo wykształconych” aktorów zarzuciło, że nie powinni grać swoich lubianych ról, gdyż… nie są aktorami z dyplomem!… To oczywiście niepomiernie rozsierdziło widzów, w odbiorze których bliźniacy są w tym najlepsi!... Grają bowiem dobrą sztukę… Pytanie: Co zatem jest dobrą sztuką: dobre „aktorstwo”  artystów, czy zastępujący je występ innych, w tym przypadku jakichś dyplomowanych odtwórców? Na szczęście odpowiedź na to pytanie jest łatwa: odbiorcom podoba się właśnie występ ich ulubieńców i to oni stawiają kryteria, co jest sztuką…
            Takiej pewności już, niestety, nie miał wielki Lew Tołstoj – który jak sobie przypominam – opisał takie zdarzenie… Otóż pewnego razu został zaproszony na wystawianą w operze w Moskwie sztukę operową znanego kompozytora. Sztuka była wystawiana w najlepszej obsadzie śpiewaków, przy czym tekst i teatralna oprawa  – wedle dobrej recenzji – „miały powalać widzów z nóg”. Hrabia z Jasnej Polany pisze: „W połowie tej miernej sztuki zasnąłem… Kompozytorowi i aktorom nie udało się  mnie  zainteresować niczym. Męczyłem się na tym przedstawieniu”. Następnie opisuje, jak nad ranem szedł do domu drogą wśród łąk i słyszał śpiew chłopów koszących trawę na siano. Ludowe przyśpiewki powtarzane na przemian przez chłopki i chłopów z mądrą życiową treścią tak go urzekły, że stał i słuchał ich jeszcze (nieprzymuszony) przez długi czas. Na koniec zadaje pytanie: Co jest sztuką? (tak brzmi tytuł jego książki). Właściwie co? – dobrze wyreżyserowana opera, której nie dało się do końca oglądać i wysłuchać, czy spontaniczny, zarażający wszystkich ludowy śpiew? Odważam się w tym miejscu powiedzieć, że do miana pochwytnej sztuki z pewnością pretenduje, w tym przykładzie, zdarzenie na łące, gdyż „pożytek” z tego odniosła niewspółmiernie większa ilość osób (przynajmniej w skali procentowej). Myślę też, że to właśnie miał na myśli nasz mistrz Adam, kiedy powiedział: „(…) oby moje księgi zawędrowały pod strzechy.
            Inny przykład: Wybitnemu krakowskiemu malarzowi Jerzemu Nowosielskiemu „krytyka z branży” zawsze zarzucała (a nawet śmiano się z niego), że „maluje anioły”. On jednak „wiedział swoje”.  Dobrze znał siłę starej tradycji malarskiej – i jak powiada jeden z jego biografów – umiał ją zaaplikować do tematyki swojej twórczości. Podobnie postępował Picasso: w „starym” odnajdywał „nowe”. Dziś każdy wie, że obraz czy fresk wykonany przez uduchowionego twórcę jakim był Nowosielski to nie bohomazy, a sztuka i to z wyższej półki… (Przytaczam ten przykład gwoli napomknięcia, że wbrew panującym trendom w poezji postanowiłem wiersz „składać” stopą i rymem…).
            Opowiadał mi mój kolega po piórze, uznany już poeta głogowski Tadeusz Kolańczyk takie oto zdarzenie z jednego wieczoru literackiego, który prowadził: „Wstał pewien starszy pan, nauczyciel i powiedział: proszę państwa, ja – choć jestem polonistą – nie lubię poezji… Nawet powiedziałbym nie cierpię jej… Ale pewnego razu zauważyłem, że moja żona przez pół nocy czytała tomik tego pana… Nie dało to mi spokoju… Chciałem wiedzieć, co takiego przykuło uwagę mojej żony… Kiedy o czwartej nad ranem skończyła i zasnęła, za czytanie zabrałem się ja… I przeczytałem tomik do końca… Chcę powiedzieć, proszę państwa, że to jest naprawdę dobra poezja…”.  Przeczytałem ten tomik i ja i choć nie gustuję w poezji wolnego wiersza białego, w pełni podzielam zdanie tego „wybrednego” pedagoga. Te wiersze rzeczywiście mają duszę… Czyż najlepszej opinii w temacie: czy to jest sztuką (w tym konkretnym przypadku i nie tylko) trzeba szukać w subiektywnym zdaniu krytyków literackich?    
            Czy sukcesem dla twórców jest to, że potrafią wyrazić w swoisty sposób swoje myśli, choć np. muzea, czy galerie, a tym samym biblioteki (jeśli chodzi o czytelnictwo) świecą pustkami? Czy to nie „artyści” czasem są odpowiedzialni za to, że ich dzieła nie są poznawane na miarę przewidywań? (Przynajmniej w poezji chciałbym za wszelką cenę tego uniknąć i dlatego wybrałem klasyczny styl i formę przekazu swoich myśli. Czy mi się uda „zainteresować” Czytelnika? – tego akurat nie wiem, ale uczynię wszystko, by być rozumianym i to w zakresie właśnie poetyki…).

A może wypowiesz się w tej sprawie?

Jak sądzisz? Co jest ważniejsze: koncepcja literacka i oryginalny język, którym twórca przekazuje swoje przesłanie, czy umiejętność pozyskania uwagi czytelników dla swojej myśli twórczej?

Co wybrałbyś? – zrozumienie i poczytność twoich utworów (u czytelników), czy ekscentryzm swojej wypowiedzi w dziele?      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz